W Moskwie jest kilkadziesiąt, albo nawet kilkaset rynków. Pisałam już o delikatesowym Daniłowskim. Na Dorogomiłowskim, koło dworca Kijowskiego, podobno zaopatrują się szefowie kuchni różnych ambasad. A mnie pokazano (i to kto? jak zwykle, nie moskwianin, tylko ekspata) rynek dla ludzi, stały (bo bazarki weekendowe są na każdym osiedlu), o baaaaardzo przyzwoitych cenach, z towarem pochodzącym z Rosji albo Azji Środkowej. Wybór duży. Kilkadziesiąt gatunków pomidorów. Kapusta kiszona na kilkanaście sposobów. Winogrona wszelkich kształtów i odcieni.
I sprzedawcy.
"Winogrona? Miód! Miód! To nasze, uzbeckie. Miód, powiadam wam, miód!"
"Poproszę kilo tego, dwa kilo tamtego, pół kilo owego, i żeby za wszystko wyszło mi 15 rubli!" - "Oczywiście, sto piętnaście dla szanownego Pana!".
I sklep z trutkami na gryzonie i karaluchy o wymownej nazwie "Ostatnia kolacja".
I babunie wyprzedające wynalazki z zagłębi swoich kredensów i szaf trzydrzwiowych, ładnie rozłożone na ceratkach na dojściach do rynku.
XVIII-wieczny mur, cerkiew i wieże sugerują, że niegdyś był tu klasztor, ale to nieprawda - mieściła się tu bogadelnia, czyli, khmm, dom pomocy społecznej, prowadzony przez starowierów. Obok powstał cmentarz, na początku choleryczny, potem staroobrzędowców, potem wszystkich jak leci - obecnie jedna z większych moskiewskich nekropolii.
I tak sobie współistnieją: tętniący życiem plac handlowy z miejscem pochówku tuż za czerwonym murem.