czwartek, 19 grudnia 2013

163. Wesołych!

Lekarstwa Jaskra na depresję nie odważyłam się użyć, a medycyna konwencjonalna ma umiarkowaną skuteczność. Mój murowany sposób - ciężka praca w widocznymi efektami i działalność artystyczna - jest mało możliwa ze względu na ogrom ciężkiej pracy bez widocznych efektów w biurze, więc na resztę nie zostaje mi sił i chęci. Udało mi się jednak fajnie zapakować prezenty, o tak:


Co prawda na następny dzień zostało mi coś takiego:


I wiecie co? Być może uda mi się w tym roku zrealizować swoje marzenie o idealnych świętach. Też tak macie? Obraz idealnych świąt, tych z dzieciństwa, do którego trzeba dostosować rzeczywistość, a wszyscy wokół sabotażują wasze wysiłki? Mąż miał kupić śledzia, a kupił łososia. Choinka miała mieć 120 cm, a ma 170. Dzieci, wysłane na dwór, żeby się pod nogami nie kręciły, wróciły z rozbitymi nosami i nowymi kombinezonami powalanymi krwią, a sernik się zapadł. I śnieg, oczywiście, nie pada, bo na dworze plus.

A przecież... przecież innych świąt nie będzie. Innego końca świata nie będzie. A każdy z nas ma inną wizję Bożego Narodzenia, nie do zrealizowania, bo nie ma już tego domu, tego dziadka i tamtej bombki, i tamtych sanek. I strach przed Mikołajem - nie mój. I błyszczące z zachwytu oczy na widok półmetrowego wozu strażackiego - nie moje. Zresztą, marzenie o wozie też nie było moje. I teraz... teraz to ode mnie zależy, czy te święta będą cudowne. Nie, nie od idealnej choinki czy pierniczków bez zarzutu. To nie one tworzą atmosferę Bożego Narodzenia.

Życzę Wam - i sobie akceptacji nieidealnych Świąt. Życzę Wam, żebyście zamiast "bo ty zawsze", "bo ty nigdy" usłyszeli Dobrą Nowinę.
Jadę po nią do Polski.

środa, 18 grudnia 2013

Reklama. 164.

Pewna zacna osoba powiedziała innej zacnej osobie, a ta z kolei powiedziała mnie o istnieniu marki Natura Siberica. Podobno 100% naturalne kosmetyki z dodatkiem prawdziwych syberyjskich ziół. Cud, miód, malina, a raczej cedr, rokitnik i mleko jaka. Marka rozkręcona solidnie, nawet w Polsce mają sklep wysyłkowy, nie mówiąc o światowych metropoliach. Tyle, że w Rosji mają nieco przyzwoitsze ceny :) I ładny salon stacjonarny na Twierskiej. Mam z głowy prezenty Bożonarodzeniowe.

www.natura-siberica.ru

wtorek, 17 grudnia 2013

Nie doceniam trzecioklasistów... 165.

- Młoda, jak Cię przezywają w szkole? - zainteresowała się Babcia.
- Suka. - ze spokojem odparła Młoda.
- JAK??? - wykrzyknęłyśmy obie.
- Je....na. - uściśliła Młoda.
- Ale wiesz, że za to się w zęby należy?
- Wiem, ale oni na wszystkich tak mówią, i na siebie też.
- Oni, to znaczy kto?
- No, Grisza i Oleg, oczywiście!
- A co na to Pani?
- No mamo, chyba żartujesz, Pani nic o tym nie wie!
- No... a jak jeszcze Cię nazywają w szkole?
- Słoneczko...
- O! A kto?
- Też Grisza!

To ja może sprawdzę swoimi kanałami, o jakie kreski NAPRAWDĘ chodzi w damskiej toalecie...

wtorek, 10 grudnia 2013

Zasłyszane z pokoju dziecięcego. 172.

Babcia, ciężko wzdychając na widok bałaganu w szafie:
- Dziecko, kto ciebie i twoją matkę wychowywał!
Dziecko:
- Moją matkę ty, a mnie moja matka. I tata.
Babcia:
- No jak może być wychowane dziecko u niewychowanych rodziców...

niedziela, 8 grudnia 2013

174.

Ostatnio nie lubię jeździć w delegacje - po pierwsze, to nie jest jeździć, tylko latać, a latanie nigdy nie sprawiało mi specjalnej przyjemności, po drugie, chyba mi się odrobinkę znudziło. SVO znam jak własną kieszeń i zdecydowanie nie jest to moje ulubione miejsce pobytu.
Tym przyjemniej jest się ukryć po wylądowaniu w hotelowym zaciszu. Hotel na koszt firmy jest schludny, idealnie bezosobowy i stanowi, wbrew pozorom, idealne miejsce na ucieczkę, bo OBOWIĄZEK nie wyziera z żadnego kąta. Nie trzeba wycierać kurzu, myć podłogi, ścielić łóżek i dbać, by w lodówce było coś na śniadanie (w domu wyręczam się Babcią, nie bez wyrzutów sumienia), nie trzeba odprowadzać dzieciaka do szkoły, a praca ma zupełnie inną scenerię. 
Wypaliłam się.
I wcale mnie nie cieszy, że znów jestem jedną nogą w Europie, a drugą w Azji...

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Wyspa skarbów. 180.

Wieki całe nie byłam z Młodą w teatrze, więc Młoda nawet nie protestowała zbytnio, kiedy została zaprowadzona na bulwar Twerski, zwłaszcza, że spektakl miał być o piratach.
Był o piratach. Młoda, w odróżnieniu ode mnie, znała całkiem nieźle fabułę, ale obie trochę się nudziłyśmy. 
"Nie bardzo mi się podobało" - orzekło moje wyedukowane teatralnie dziecko - "dłużyzny były".
Zrobił na nas wrażenie chłopiec, który grał główną rolę (bo chłopiec - Młoda się dopytywała, ile jego rodzice dostają pieniędzy za jego grę), i aktor, który grał papugę, bo papuga była super.

Okazuje się, że nie tak łatwo znaleźć dobre przedstawienie dla starszych dzieci. Moja stara zasada - jeśli trudno kupić bilety, to spektakl będzie dobry - tym razem nie do końca się sprawdziła...
http://www.teatrpushkin.ru



wtorek, 26 listopada 2013

W szkolnym kiblu. 186.

- Mamusiu, jak ja uwielbiam, kiedy jesteśmy z dziewczynami w damskiej toalecie! - świergotało dziecko, wracając ze szkoły. - Uwielbiam!
Lekko zdębiałam, gorączkowo myśląc, co też takiego mogą ośmiolatki robić w szkolnym kiblu. Palić? Eeee, chyba jeszcze nie. Malować się? Raczej wątpliwe...
- Bo wiesz, mamusiu, tam bywają aż cztery kreski! (NARKOTYKI? W TYM WIEKU???)
- Aż cztery kreski zasięgu wifi! I można sobie ściągnąć gry albo wejść na serwer minecrafta, i Sonia sprawdza lajki na fejsbuku, i jeszcze, mamusiu....

Hmmm.

czwartek, 21 listopada 2013

Wolność Młodym! 191.

Pan od wiedzy o Polsce przesłał materiały do lekcji o Orlętach, która się była nie odbyła z różnych powodów. Chyba. Anarchistka ma ferie, przebywała w domu pod opieką mojego prywatnego historyka z przygotowaniem pedagogicznym, zasugerowałam więc, żeby wykorzystali materiały do zacieśniania więzi międzypokoleniowej.
Kiedy wróciłam z pracy, byli na etapie określania kontekstu historycznego, a Młoda na pięcie miała nabazgrane długopisem: NUDA. 
Zdecydowałam się wspomóc małżonka i delikatnie zmotywować latorośl. 
Pół godziny później materiały źródłowe były obejrzane i przeczytane, praca domowa odrobiona, daty, miejsca, przyczyny i skutki zapamiętane, a pięta Młodej przyozdobiona była w kolejną inskrypcję:
WOLNOŚĆ ANARCHISTOM!

Ciekawe, co na to pan od wiedzy o Polsce....

środa, 20 listopada 2013

Jejku, jej. 192.

Nie ma to w odpowiedzi na pytanie "jak leci" zrobić minkę kota ze Shreka. Można wtedy zupełnie gratis uzyskać dostęp do najnowszego Sapkowskiego (w legalnej papierowej wersji) od litościwego kolegi, a później najbezczelniej w świecie obwinić go o głodującą rodzinę i zażądać dostarczenia kawy do pracy.

NB, gdyby SuperNowa zdecydowała się na ebooka, kupiłabym bez wahania. A tak - pożyczyłam i oddałam, książka trafi w kolejne ręce, i kolejne 40 zeta zostanie w mojej i czyjejś kieszeni...

Muszę nabyć sporo kiszonej kapusty. Jest to albowiem ponieważ świetny sposób na depresję, na którą niechybnie wkrótce zapadnę. Kiszona kapusta, popita garncem kwaśnego mleka, spowoduje, że depresja stanie się moim najmniejszym problemem. Tak, w każdym razie, twierdzi Jaskier.

Jejku, jej...

poniedziałek, 18 listopada 2013

Nienawidzę. 194.

Nienawidzę katastrof lotniczych. Po prostu ich nienawidzę. Od Katastrofy w 2010 r. przestałam się bać latać, zwłaszcza na trasach do Warszawy (rachunek prawdopodobieństwa), ale nie jestem w stanie słuchać o tym, że gdzieś znowu rozbił się samolot. Czuję wręcz fizyczny ból. I to akurat z rachunkiem prawdopodobieństwa nie ma nic wspólnego, to tylko niepojęte meandry pamięci.

sobota, 16 listopada 2013

Swan lake. Reloaded. 195.



Podobno Szwedzi nie bali się jechać ze swoim Jeziorem Łabędzim do Rosji. Może nie czytali, że ten balet to rosyjskie dziedzictwo narodowe. Może nie wiedzieli, że to świętość. Może...
I dobrze.
Bo to było mocne. I warte obejrzenia.
Łabędzie jako prostytutki-narkomanki, zły czarodziej jako dealer-sutener, książe jako chłopaczek, któremu znajomi szukają panienki - a czemu nie? Fajna muzyka, niezły (choć nie powalający) street dance, genialne dekoracje i efekty. Super taniec małych łabędzi. 

Chociaż... chociaż chwilami miałam wrażenie, że to taka sztuka, na którą się młodzież licealną zabiera. Żeby jej udowodnić, że teatr nie jest nudny i może korzystać z bliskich jej narzędzi, i żeby przestrzec przed zgubnym wpływem dragów. Starzeję się?

środa, 13 listopada 2013

Skoro już o prezentach... 198.

Skoro już o prezentach mowa, to Młoda chce platformę do lego, duże słuchawki do laptopa, film o wiłkołaczku Wolfim, grę Cities in Motion i jeszcze coś do Wii. I jeszcze chce psa, żywego, ale tego dostanie może na Dzień Dziecka, jak już wrócimy do kraju.

A ja nie wiem, co chcę. Nie mam weny. Może jakieś pierdółki typu arts&crafts, srebrne farbki, złote flamastry, lakier akrylowy, druciki i takie tam? Jakieś pół tony wywiozłam właśnie do PL, ale ręce mnie świerzbią. Hmmm, w sumie decoupagem się na poważnie jeszcze nie zajmowałam...

niedziela, 10 listopada 2013

Prezent gwiazdkowy. 201.

Na zachodnie Boże Narodzenie władze miasta przygotowały prezent.
Uznały mianowicie, że strefa płatnego parkowania znakomicie się sprawdziła, więc rozszerzają ją aż do Sadowego Kolca. Podobno ludność w strefie zarejestrowana (zamieszkała na stałe) ma prawo do postawienia pod domem jednego samochodu na mieszkanie, za drobną opłatą roczną. Inwalidzi mogą parkować gdzie chcą gratis. Cała reszta - do widzenia bardzo, zapraszamy do metra albo na autonogi.
Wewnątrz Bulwarnego faktycznie wszędzie można dojść pieszo. Wewnątrz Sadowego już trudniej, miejsc parkingowych dookoła mocno brakuje, park&ride istnieją na obrzeżach miasta.
Ale jeśli ma to choć trochę rozładować korki, w których stolyca stoi na mur* - to ja jestem za. Zwłaszcza, że nie mam tutaj samochodu :)

*Moskwa jest najbardziej zakorkowanym miastem W ŚWIECIE.

sobota, 9 listopada 2013

Sport to oszczędność. 202.

W Moskwie przejazd metrem kosztuje 30 rubli. Albo... 30 przysiadów. 
Niedawno na stacji Wystawocznaja (to ta przy jednym w większych w Europie terenów targowych, tuż obok biurowców Moscow City) uruchomiono automat biletowy, który wyda kartonik, jeśli w ciągu dwóch minut uda nam się zrealizować proste zadanie gimnastyczne. Podobno Runet huczy od przewidywań, że maszyna będzie okupowana przez uczciwych Tadżyków, którzy będą dzielnie przysiadać, zamiast skakać nad bramkami jak inni "oszczędni". 

piątek, 8 listopada 2013

Mysz i podwójna helisa. 203.

www.alexcheban.livejournal.com
Korzystam z obecności męża i, co za tym idzie, zwiększonego zaopatrzenia w prasę wszelaką. Moja lepsza połowa dostarcza mi "Ogońki", "Eksperty", "Kommiersanty" i inną literaturę w ilościach półhurtowych, i dużą frajdę sprawia mi czytanie przemyślanych, a nie gorąco-agencyjnych, tekstów o rosyjskich kłopotach z migracją zarobkową czy wojnach spożywczych, prowadzonych przez pozbawionego właśnie stołka Oniszczenkę. 
W jednym z czasopism natknęłam się na lekko przesłodzony reportaż o nowosybirskim Miasteczku Akademickim, zaopatrzonym w dwa z czterech istniejących na świecie zderzacze hadronów (a Wielki Zderzacz też był w znacznej mierze w Nowosybirsku wyprodukowany), i w super-ekstra-nowoczesny mikroskop elektronowy, i w hodowlę sterylnych myszy laboratoryjnych. Na te ostatnie nie ma zbytu, więc hodowla się przebranżowiła i produkuje zwierzątka do doświadczeń genetycznych, albowiem ponieważ pracownicy miasteczka prowadzą szeroką działalność naukowo-biznesową i muszą dbać o zyski. Normalnie cud, miód, malyna, zwłaszcza w kontekście przekształceń Rosyjskiej Akademii Nauk, zmiany sposobu finansowania badań i edukacji wyższej i załamania się linii nauki fundamentalne - nauki stosowane - przemysł. 
Rzecz mnie jednak zafascynowała nie ze względu na realny czy propagandowy stan nauki, na całym świecie borykającej się z mniejszymi lub większymi problemami. Najbardziej spodobała mi się... ilustracja.

Pomnik myszy laboratoryjnej w okularkach, dziergającej DNA, postawiono kilka miesięcy temu pod Instytutem Cytologii i Genetyki RAN. Cholera, znów muszę się wybrać do Nowosybirska i mieć własne, a nie sieciowe, zdjęcie stworzonka!

środa, 6 listopada 2013

Jestem wielka! 205.

- Mamuuusia, moja mamuuusia, moja mamusiunia! - śpiewało radośnie dziecko w wannie
- Mamusia, mamusia, mamusia jest wielka! - cieszyła się latorośl.
- Mamusia jest wieeeeelka jak mamut i jak mamut włochata! - oznajmiła moja córka, wyłażąc z wody.

Zabiję gadzinę.

poniedziałek, 4 listopada 2013

Rozstania i powroty. 207.

Trzy raczej nieprzespane noce, parę butelek piwa i kilogram orzeszków po notce dotyczącej radości życia (ta o szkolnych bójkach napisana była wcześniej, tylko nastawiona na samoczynną publikację), znaczy się, trzy nocne Polaków rozmowy później nadal utrzymuję, że życie jest piękne.

Polacy w kraju ościennym nagadać się ze sobą nie mogli. Kraj ościenny zaś przygotowywał się do świętowania rocznicy Rewolucji Październikowej. Dwa krótkie spacerki pozwalały przypuszczać, że jest to idealny kraj dla tęskniących za ZSRR, lepszy od kanału TV "Nostalgia". Częściowo regulowane ceny, poetyka lat siedemdziesiątych w otoczeniu, a przy tym normalne, współczesne zaopatrzenie i dobra cywilizacyjne, i sprzedawcy dość mili.

Swoją drogą, starzeję się. Nocne rozmowy prowadzone były na trzeźwo, m.in. ze względu na obecność nieletnich za ścianą, więc nie dotyczył mnie kac i inne przyjemności, tylko koszmarne niedospanie. Dobrze, że dziś był wolny dzień, bo nie wyobrażam sobie pójścia np. do pracy.... Nieźle, poza tym, trzeba mieć w głowie narąbane, żeby tak ni z tego, ni z owego pojechać sobie w gości jakieś 700 km od domu tylko po to, żeby posłuchać tupotu małych nóg i popatrzeć na znajome gęby. Ale warto było.

Pozdrawiam serdecznie Okrąglik w Bieszczadach z roku 1984 (czy jakie tam góry i w jakich latach bywały) - klimaty były podobne do AD 2011, szkoda, że bez Ciebie :(

sobota, 2 listopada 2013

Odpowiedzialność szkolna. 209.

A ja o tej szkole ciągle :)
Jeden dziesięciolatek się poirytował i przyłożył koledze krzesełkiem. Kolega doznał wstrząśnienia mózgu.
Jedna ośmiolatka przywaliła drugiej ośmiolatce w zęby, powodując nieplanowaną wizytę Wróżki Zębuszki.
Wszystko w jednym tygodniu.

Po przesłuchaniu świadków obu zdarzeń przez panią sierżant w cywilu winni zostali przeniesieni do innych szkół w trybie natychmiastowym, a w naszej placówce psycholog przeprowadził kilka serii warsztatów, które mają na celu obniżenie poziomu agresji. Obowiązkowe wietrzenie rozgrzanych nieletnich głów po lekcjach zostało przedłużone do dwóch godzin, niezależnie od warunków atmosferycznych, z pewną ujmą dla pracy domowej. Zintensyfikowano dyżury wuefistów na sali gimnastycznej.

Nie, nie wszystko jest takie piękne i różowe, bo w krzaczastych okolicach budynku klas starszych (ale tak, żeby ze szkolnych okien nie było widać) regularnie spotykam pojedynkujących się (jeśli można tak określić solówki) młodzieńców nastoletnich. Zwyczajne nawalanki bez zasad też bywają.

Ale przyznam, że szybkość reakcji w młodszej szkole mnie zaskoczyła. Bo obie sprawy były rozpatrywane nie dłużej, niż 5 dni, a do wyjaśnienia strony konfliktów nie chodziły na lekcje.

piątek, 1 listopada 2013

Do Pana B. 210.

Tytuł bezczelnie zerżnęłam od innej blogerki.

Dziś w kościele słyszymy: Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy jesteście utrudzeni i obciążeni, a Ja was pokrzepię (MT 11:28). Pisałam o przerażeniu? "Hej, zrób coś, nie chcę się bać" - poprosiłam. Voila. Specjalistki w wąskiej dziedzinie są poszukiwane. W tym tygodniu wysłałam pięć cefałek, odpowiadających na konkretne ogłoszenia. Przestawiłam biurko tak, żeby widzieć świat za oknem podczas pracy (NB mam graficznie interesujący widok, czego przez cztery i pół roku nie odnotowałam). Jadę dziś do kumpla do innego kraju na reset. Kupiłam bilety do teatru. Ha! Pojawiłam się u trenerki!

Życie jest piękne. 

"Będę śpiewał Tobie, Mocy moja, Ty, Panie, jesteś mą nadzieją, Tobie ufam i bać się nie będę".


P.S. Wiem, nie ma to jak apoteoza życia w dzień, kiedy zapalamy znicze na cmentarzach. Ale ja bardzo lubię listopadowe święta. Nigdy nie były dla mnie chwilą zadumy, przyczynkiem do "memento mori". Odwrotnie, to okazja do spotkań rodzinnych, a często i towarzyskich, w przepięknej scenerii zaczarowanych i... tętniących dziś właśnie życiem cmentarzy. A od poniedziałku w sklepach będą choinki, czyli jedyny rozsądny sposób na przełamanie jesiennej chandry. Tutaj też!

czwartek, 31 października 2013

Stalingrad. 211.



Mamuśki pod szkołą rozmawiały jednak nie tylko o lekcjach, które odrobiły. Więc całkiem nieoczekiwanie wybrałam się z mężem do kina na "Stalingrad" Fiodora Bondarczuka. Nieoczekiwanie, bo rzadko zdarzają się aż takie koincydencje - dowiaduje się, nie czytając gazet i nie oglądając TV, o rosyjskim filmie, który przed chwilą wszedł do kin, i na dodatek mam pod ręką kogoś, z kim warto pójść na gatunek, którego dobrowolnie nie oglądam.
Bo ja nie oglądam dobrowolnie filmów o wojnie.
A to był dobry film.

Co ważne, nie da się go obejrzeć w domu. Jeśli dobrze pogrzebiecie w Internecie, to znajdziecie przynajmniej kilka kopii, ale nie robi to wrażenia na autorach filmu, bo... bo na płaskim ekranie to nie robi wrażenia. To pierwsza rosyjska produkcja w formacie IMAX 3D (można obejrzeć w zwykłym 3D i 2D też), a pozbawienie jej trójwymiaru byłoby równoznaczne z pozbawieniem jej muzyki Angelo Badalamenti (to ten od "Miasteczka Twin Peaks").
Nie zdziwię się, jeśli zaraz powstanie komputerowa gra "Stalingrad". Bo w kinie czułam się jak w środku jakiejś FPP, i to nie był zabieg czysto techniczny. Całość była teatralno-komputerowa, krytycy powtarzają "opera filmowa" i porównują do Eisensteina. Rzecz rozgrywa się w przerysowanych dekoracjach, a poszczególne kadry można spokojnie oprawiać w ramki i wieszać w Trietiakowce. Takie odrealnienie pozwala na przeniesienie akcji w... dowolne realia. Na przykład współczesne. Dowódca wyciąga mapnik i coś wyjaśnia, i do złudzenia przypomina to pracę na tablecie (zresztą, po rosyjsku mapnik i tablet określa się jednym słowem: planszet). Dla dzisiejszego widza wojna to mit - i opowiedziana ona została jak mit, mit rodzinny (legenda o okolicznościach poczęcia narratora, który dzisiaj ratuje ludzi po trzęsieniu ziemi w Japonii) i narodowy (bitwa, która zadecydowała o losach świata). Mit groteskowy miejscami - niemiecki dowódca zagrzewa żołnierzy do walki słowami: "Gott mit uns, Bóg, czyli Hitler" - na tle mozaiki ku chwale Stalina, i kończy: "za tym domem jest Wołga, a za Wołgą - Indie, a tamtejsze baby mają po sześć rąk i wyobraźcie sobie, jak dobrze mogą wam zrobić!". Ale ten mit pozwala żyć godnie.

"Stalingrad" jest rosyjskim kandydatem do Oskara. Myślę, że ma szanse.

wtorek, 29 października 2013

Rodzice w szkole. 213.

Szkoła mojego dziecka (w sensie lekcje i takie tam) nie interesowała mnie nigdy w najmniejszym stopniu, chyba, że trzeba było robić "projekty". "Projekty" to była jedyna część zadań domowych, których nie dało się zrobić na świetlicy, i o wsparcie w których prosiło mnie dziecko. Rzut oka na prace wystawione w klasie dawał pewność, że większość z nich wykonywali rodzice. Uznałam, że "projekty" mają na celu wzmacnianie więzi międzypokoleniowej.

Kiedy dziecko z różnych przyczyn lekcje odrabiało w domu, a nie na świetlicy, też mnie to w najmniejszym stopniu nie interesowało - dziecko mam odpowiedzialne i samodzielne. Dostało wsparcie, kiedy okazało się, że nie radzi sobie z angielskim - dziecko od wsparcia piszczy i protestuje, więc układ "dostajesz trzy piątki pod rząd i się od ciebie odczepiam" wygląda na bardzo krótki - dwie oceny bardzo dobre dziecko już zarobiło.
Z wielkim zaskoczeniem czytałam w maju gratulacyjnego maila od wychowawczyni, że dziecko ma swoje oceny końcoworoczne zasłużone i zapracowane. Myślałam, że wszystkie tak mają.

Aż zaczęłam spędzać pod szkołą nieco więcej czasu, bo tam najwygodniej spotkać inne mamy z komitetu rodzicielskiego. 
Poczułam się wyrodną matką.
Nic nie wiem o dyktandzie z rosyjskiego. Nie mam pojęcia, że był wiersz do nauczenia się. Nie powtórzyłam tabliczki mnożenia. Nie rysowałam pracy na konkurs. 
Mamy pod szkołą nie używają nawet liczby mnogiej (powtarzaliśmy), tylko pojedynczej (uczyłam się słówek). Mamy pod szkołą patrzą na mnie jak na kosmitkę, kiedy mówię, że wieczorem idę na fitness. Przecież jest klasówka ze środowiska!

Ups?

poniedziałek, 28 października 2013

Przerażenie. 214.

Na myśl o czerwcu ogarnia mnie przerażenie.
No, może nie czerwcu jeszcze, powiedzmy, że dam sobie czas na organizację życia na nowo, rozpakowywanie, dostosowywanie, przemeblowywanie, zapisy do szkół i takie tam. Ale od lipca już nie będzie różowo. Udało mi się przeczekać kryzys gospodarczy na wygodnym kontrakcie, podobno wracam do ożywienia - czy przełoży się ono na propozycje zatrudnienia dla "specjalistki w wąskiej dziedzinie"?

Być może moja moskiewska przygoda nie okaże się trampoliną do kariery w nowej branży. Być może wrócę do liceum - znajoma dyrektorka wyskrobie dla mnie pół etatu, jak za studenckich czasów pobiegam po szkołach językowych, posiedzę na policyjnym dołku przy deportach, machając pieczęciami tłumacza przysięgłego. Powolutku odbuduję swoje kontakty z agencjami, choć pięcioletnia przerwa w zawodzie działa na moją niekorzyść.

Mąż przedstawia mi wizje "świetlicy w szkole podstawowej nr NN" - w szkole NN pracowałam przez pół roku, czyli o pół roku za długo. Pokłóciłam się z nim straszliwie, przez pół nocy zmagając się później z siłą nieczystą i budząc się od własnego głosu, recytując "Pod Twoją obronę...". 

Dziś znalazłam przypadkiem blog nauczycielki wczesnoszkolnej. 
I przypomniało mi się, że nie mam kwalifikacji na nauczyciela świetlicy, za to byłam bardzo dobra jako językowiec w liceum. I że uwielbiałam 3C, a za biurkiem mam ciągle ogromną kartkę (format A1) z podpisami dzieciaków z 2B, którą dostałam na pożegnanie. Że w którejś szufladzie leżą jeszcze ksera "Ghost stories" zadanych szczególnie uzdolnionej grupie. Że klasa, która na wycieczce z koleżanką rozkręciła tramwaj, ze mną zachowywała się anielsko, bo "przy pani profesor to głupio się wygłupiać".

I że teraz wykonuję zawód bardzo prestiżowy, i nikt nie wypomina mi wakacji i 18 godzin pensum. Ale w szkole miałam o wiele większe poczucie sensu tego, co robię, i natychmiastową gratyfikację w postaci widocznych i istotnych społecznie efektów swojej pracy. 

Może czas przestać się bać. Pół roku do powrotu to szmat czasu na szukanie pracy. Zawsze będzie jakoś. I myślę, że nawet jeśli będę musiała wrócić do etapu sprzed Moskwy, to, mimo wszystko - będzie dobrze.

czwartek, 24 października 2013

Muzeum samochodów. 218.

Podobno takie są w Moskwie trzy, a zbiorów ciekawych aut jeszcze więcej. Ten z remontowanego Politecha wystawiony jest teraz na WDNCh. Wspaniałą kolekcję ma Mosfilm (NB nabrałam ochoty, żeby się tam wybrać, ale recenzje z wycieczek są słabiutkie). Istnieje też Muzeum Kradzieży Samochodów. 
O Lomakowce (www.lomakovka.ru) wiedziałam niewiele, więc tam nie poszłam. I webmastera im brakuje.
Autoville http://www.autoville.ru/ na zdjęciach sprawia wrażenie, hmmm, salonu Svarovskiego, tyle że z autami, na pewno się tam wybierzemy, tylko później.
A muzeum retro-aut na Rogożskim wale http://www.auto-retro-museum.ru/ wiedziałam dokładnie, gdzie jest i jak wygląda. A miejsce fajne, bo to oryginalny garaż z lat pięćdziesiątych. I tam się właśnie wybraliśmy.

Zbiory robią wrażenie, mnóstwo aut tam stoi, każde fajnie opisane, każde ma jakąś historię. Jest hala, w której znajdują się wszystkie Moskwicze, od modelu 400 z 1947 do Duetu, ostatni z których zjechał z taśmy w 2001 roku. Siłami moskiewskiej fabryki samochodów małolitrażowych w latach trzydziestych ubiegłego wieku produkowano Fordy, dziś - Longanki (Renault przejął to, co zostało po bankructwie Moskwicza).

Jest seria wozów milicji - straszne miała problemy z zaopatrzeniem....

Są rządowe limuzyny - produkcji radzieckiej i amerykańskiej i kto tam to jeszcze produkował (nieuważnie czytałam, bo Młoda protestowała). Dopiero po pieriestrojce Amerykanie odkryli sekret superbezpiecznych radzieckich limuzyn pancernych - o ile na zgniłym Zachodzie produkcja była seryjna, a w samochody po prostu wstawiano specjalną blachę, o tyle Rosjanie montowali obudowę ręcznie na czymś w rodzaju kuloodpornej kapsuły.

Są eleganckie ciągniki porsche i lamborghini. Traktory do 1971 roku produkowane były w tej samej fabryce, co wyścigówki, przy czym sportowe autka stanowiły zaledwie ułamek działalności. Właściwie Lamborghini bardziej powinno się kojarzyć z ciągnikiem, niż z samochodem :) Przedstawiciel współczesnej krótkiej seri bolidów produkcji rosyjskiej (zabawka jakiegoś multimilionera) również jest wystawiony w muzeum.

Są SAMy, a są i pamiątki rodzinne, pieczołowicie przechowywane w szopie-garażu przez trzydzieści lat po śmierci kierowcy.

Szkoda, że miałam stosunkowo niewiele czasu. Ech, te współczesne dzieciaki :(

poniedziałek, 21 października 2013

Wrrr. 222.

Dziś podjęłam ostateczną decyzję, że najbliższa wiosna będzie ostatnią na tym kontrakcie.
Jak się chwilę później okazało - decyzja była słuszna.

Wykrakałam, jasna cholera, wykrakałam, w piątek rozmawiałam z kolegą, że dawno nic nie gruchnęło.

Kurczę, jeszcze Olimpiadę jakoś przeżyć i można spokojnie wracać.

niedziela, 20 października 2013

Znów mieć 8 lat... 223.

Znów mieć 8 lat zapragnęłam dziś rano, i wzięłam do parku deskorolkę dziecięcia. Nie było jednak przy mnie mamy, która przypomniałaby mi o kasku i ochraniaczach, zresztą, kiedy rzeczywiście miałam 8 lat nie miałam nie tylko kasku i ochraniaczy, ale i deskorolki.
Nic to, teraz nie mam jednej pary dżinsów. Mam za to ślicznie otarte kolano i dłonie. Życie ośmiolatka wcale nie jest tak radosne i bezproblemowe, jak się to wydaje bez mała trzydzieści lat później...

Wiem za to, że w parku Sokolniki są bardzo fajne matriochy, a w parku Gorkiego znów budują sztuczne lodowisko, które otworzą za trzy tygodnie. 

Wracając do życia ośmiolatki, którego tak zazdroszczę, byłam zmuszona powtórzyć sobie "Historię żółtej ciżemki". I znów zaczęłam się zastanawiać, czy oby na pewno wszystko w tym wieku jest proste. Zwłaszcza, kiedy szkolną lekturą jest tekst w języku stylizowanym na średniowieczną gwarę małopolską. Śmiem wątpić, czy średniowieczna gwara małopolska jest niezbędnie potrzebna dla rozwoju dzieci polonijnych, które z polszczyzną obcują li i jedynie w sobotnie przedpołudnie, od wczoraj - ledwie dwa razy w miesiącu. Ekspatowe, a i niewyjezdne, rdzennie polskie, z całą pewnością z olbrzymią przyjemnością czytają niezrozumiały częściowo tekst samodzielnie. Z radością odkryliśmy serwis wolnelektury.pl ze stosownym audiobookiem i ograniczyliśmy się do wycieczki do Krakowa i pokazania dziecięciu ołtarza Wita Stwosza na żywo. Tylko jak to się ma do zachęcania do czytania??

Swoją drogą, to zastanawiające. Absolutnie wszystkich członków naszej rodziny najczęściej zobaczyć można z nosem w książce tudzież gazecie, ewentualnie nad ekranem komputera, ale z lekturą. Młoda uwielbia książek słuchać. Ale sama czytać - a w życiu! A różne rzeczy jej podkładaliśmy i różnych strategii próbowaliśmy. Co robić, droga redakcjo?

piątek, 18 października 2013

Twarde czelabińskie chłopaki. 225.

Wczoraj czy przedswczoraj wyciągnięto fragment czelabińskiego meteorytu, a mnie się przypomniało, że całkiem niedawno tam byłam. Południowy Ural, zaraz obok granica z Kazachstanem. Zwyczajne, dość nudne przemysłowe miasto, długi czas zamknięte dla obcokrajowców, bo pewnie coś dla wojska produkowali. 

Miałam tylko jedną godzinkę luzu, ale udało mi się pospacerować po deptaku - mają całe mnóstwo sympatycznych rzeźb ulicznych na nim, chyba aż za dużo, stare domki i szklany biurowiec. Mają wielce miłą rzekę - z jednej strony deptak kończy się placem teatralnym, typowo socklasycystycznym i mostem przez rzekę, z drugiej - wychodzi na ulicę Lenina i plac pewnie też Lenina albo innej rewolucji, ulica wygląda na główną i jest bardzo śmieszna, bo przez bramy widać chaszcze i chałupki terenów małocywilizowanych. Nie, nie przez wszystkie bramy, może tam jakaś linia kolejowa biegnie albo co? 

Z wysokiego piętra hotelu widać było dzielnice robotnicze z lotu ptaka, piękne Nowe Huty, idealnie zaprojektowane: kwartał budynków mieszkalnych, zielone podwórze, szkoła, dwa kwartały, przedszkole, kwartał, dom kultury, kino. Mam do takich dzielnic sentyment...

Zapytałam kierowcę, skąd się wzięły kawały o twardych czelabińcach (podobno to wcale nie meteoryt był, tylko bocian niósł twardego czelabińskiego niemowlaka na porodówkę) - okazuje się, że to młodziutka tradycja, zapoczątkowana w serialu komediowym "Nasza Rasza" (na licencji "Małej Brytanii"). Jest nawet polski akcent: podobno gdzieś koło Morskiego Oka czelabińcy pobili niedźwiedzia, bo wzięli go za przebranego pracownika Parku Narodowego, indagującego o bilety...

A niedaleko Czelabińska, w Złatouście, robi się wspaniałe noże ze stali damasceńskiej, przepięknie grawerowane.

http://www.zlatiks.ru/


Zdjęcia kiedyś wreszcie będą. Chociaż tu akurat z komórki.

czwartek, 17 października 2013

Uniwerek. 226.

A tak w ogóle, to w Moskwie przy Politechu (nieczynnym, niestety, na czas megaremontu) ruszył Uniwersytet Dziecięcy. Wzorowany na polskich. Wykłady odbywają się w Wyszce (Wyższa Szkoła Gospodarki) albo w lektorium Politechu w ZILe. Nie są już po polsku, ale myślę, że nadal warto.

wtorek, 15 października 2013

Czas mi ucieka. 228.

Czas mi ucieka pomiędzy palcami, a o tylu rzeczach chciałoby się napisać, tyle tematów wartych poruszenia... czas ucieka, kap kap kap. Czekaj! Zwolnij! Kap, kap, kap...

Urlop w Polsce nigdy nie ma charakteru wypoczynkowego. Tym razem dopiero przeglądając w dzikim pędzie zdjęcia do szkolnego projektu Młodej o feriach jesiennych zorientowałam się, że byłam w urokliwych miejscach i przypomniałam sobie szuranie liśćmi i miękki woal porannej mgły. Ale nie zdążyłam się wyciszyć i uspokoić. Może dlatego, że już pierwszego dnia dostałam od Warszawy srogi łomot.

Od mojej, mimo, żem przyjezdna, Warszawy. Mimo żem słoik, po prostu. Od tej Warszawy, w której się zakochałam. I w Warszawie, i w warszawiaku. Którą odkrywałam radośnie i z osiągnięć której się cieszyłam. Nie, Warszawa nie wypominała mi pochodzenia. Warszawa... zapomniała mnie. Albo o mnie. Wypchnęła mnie poza siebie.

Może to dlatego, że na czas nieobecności Pana Domu w naszym mieszkaniu rezyduje Pani Kocistka, opiekująca się futrzakami, więc moja własna sypialnia była dla mnie chwilowo niedostępna. A może są jakieś inne powody, ale dlaczego właśnie teraz, dlaczego tuż przed powrotem?

Wcisnęłam się rano w obcy tłum obcej kolejki. W śródmieściu obojętni ludzie szturchali mnie łokciami, w dłoniach dzierżąc, niczym berła, papierowe kubki z kawą. Przed szczebelkiem kariery, którego na razie nie udało mi się zdobyć, kłębili się młodzi zdolni, znający języki, z milionem staży, błyskawicznie zawierający znajomości (skąd jesteś? też z Poznania?), nienagannie ubrani, metroseksualni. Byłam od nich starsza o co najmniej 5 lat i czułam się z innej bajki, mimo podobnego outfitu. Bardziej doświadczona?

U św. Jacka na Freta zimno (wciąż zimno!) i ponuro, "moja" ławka skrzypnęła nieprzyjaźnie, wywołując oskarżycielskie spojrzenie staruszki. W tym kościele nigdy nie było oskarżycielskich staruszek!

Trudno, bym odczuwała przynależność do społeczności bytującej w kafeterii BUWu, do której wybrałam się na obiad, ale nie pasowałam też do nauczycielek, prowadzących klasy na wycieczki do kręglarni (świątynia wiedzy tak przy okazji), ani do pasażerów autobusu jadącego do mojej-już-nie-mojej-dzielnicy. Nie poznała mnie pani z piekarni na bazarku, która jeszcze latem pytała, co słychać w Moskwie. Wrogo oszczekał zaprzyjaźniony niegdyś pies. A przecież nie zmieniłam ani uczesania, ani zapachu perfum.

I tylko siwy, zmęczony już bardzo dom mnie przytulił, ze starczym trudem wysikawszy wcześniej z kranu wodę, potrzebną do mycia. Nie miał żadnych pretensji.  Niejedno już przeżył. Niejedni "ponajechawszyje" w nim mieszkali. Niektórzy wyjeżdżali i wracali. Dom nigdzie nie pędził. Nie spieszył się. Czekał.

Warto czekać?

wtorek, 24 września 2013

Na długie jesienne wieczory. 249.

Nic tak dobrze nie robi, kiedy deszcz za oknem, jak ciepła komedia romantyczna.

Film "Biurowy romans" powstał, kiedy chyba jeszcze nie znano terminu "komedia romantyczna" (a z całą pewnością ja go nie znałam - film jest starszy ode mnie), ale bardzo miło się go ogląda. Wzruszający jest :)
Jako że dobra historia nie jest zła, w 2011 roku sfilmowano ją raz jeszcze, otrzymując normalną nowoczesną komedię z brawurowym współczesnym finałem. 

Swietłana Chodczenkowa, która grała główną rolę (nam znana też z "Małej Moskwy") doprowadziła mnie też do innej komedii, przezabawnej "Miłości w wielkim mieście". Tak, tak, tu o miłość chodzi, nie o seks, bo bajka jest o Rosjanach, choć akcja w Nowym Jorku. Sequel też jest niezły, a trzecia część wejdzie wkrótce prawdopodobnie do kin i pewnie się wybiorę, choć będzie to lekko zakrawało na masochizm. W każdym razie niczym się te komedie nie różnią od słodziaków made in Hollywood, z dużą liczbą których zapoznawałam się w drodze do Władywostoku i z powrotem. A jeśli się różnią - to na plus.

Krótki research dokonywany na potrzeby tej notki wskazał mi trop "Czterech taksiernych... no, czterech taksówkarzy i psa" (nieprzetłumaczalna gra słów: сzterej pancerni to четыре танкиста, czterej taksówkarze - четыре таксиста). Sądząc z opisu w wikipedii, rzecz bezdennie głupia, ale kiedy psa by człowiek na dwór nie wygonił... można go obejrzeć.

NB, dziękuję za info o nowym "Służebnym romanie" blogerce Natalii, która jest w Moskwie ledwie parę miesięcy, a zna ją nie gorzej ode mnie :)


piątek, 20 września 2013

Lodówka cz. 2. 253.

Musiałam się mostem przejechać i musiałam się po drugiej stronie zgubić, co mogło być dość niebezpieczne. Dawno minęły czasy, kiedy na odciętej od świata wyspie umierali z głodu żołnierze (fakt taki miał miejsce w 1993 roku). Dziś panują tu studenci z przepięknego kampusu Dalekowschodniego Uniwersytetu Federalnego. Są jednak jeszcze miejsca z tabliczkami "strzelam bez ostrzeżenia" i nie są to bynajmniej czcze pogróżki. 

Zdaje się, że udało mi się nie trafić w okolicę grożącą dosłownym urwaniem mi głowy, odkryłam za to jakąś wiochę dosłownie zabitą dechami, kilkaset metrów od ślicznej apecowskiej trasy. Przedstawicielami wioskowego ludu byli dziadek, śpiący na zastanawiającym przystanku autobusowym (wiata na wysokich palach), dziarska sprzedawczyni z nowoczesnego marketu, rodzina, podejrzliwie przyglądająca się obcej z aparatem, pijąca czaj na zadbanym podwórku, i człowiek z wiadrem, udający się do strumyka. Od ulicy slumsy odgrodzone były niebieskim blaszanym płotem, a dwa wielorodzinne domy lśniły nową elewacją. Za wiochą rozpadały się ceglane pozostałości czegoś, co sądząc z komina, resztek kafelków i kolorowych luksferów w oknach mogło być dawno, dawno temu wojskową banią. Gdzieś w gęstym lesie mignął cmentarz. Na brzegu podobno jest cerkiew. Ma dzwonnicę. Dzwonnica jest dobudowana do znaku nawigacyjnego...

Zgubiłam się dość solidnie, więc miły jakiś człowiek podrzucił mnie do kampusa, skąd kursowały regularne, a nie widmowe, autobusy do miasta. I tam właśnie podsłuchałam nazwę "Lodówka". Studenci umawiali się na Lodówkę na browarka, bo fajny widok jest z góry. Cały Władywostok widać. Tylko do miasta trzeba jechać.

Wikipedia twierdzi, że pod wzgórzem mieściły się koszarowe składy mięsne.
Mieszkańcy Władywostoku twierdzą, że kiedy tu były koszary, było lepiej.

Wioskowy lud z wyspy Russkij nie lubi APEC, studentów i mostu. Wioskowy lud pamięta czasy, kiedy zamiast uniwersytetu była szkoła podstawowa, kiedy bania miała wszystkie luksfery i działała, a do miasta można się było dostać promem. Wioskowy lud nie wierzy, że turyści przyjadą do miejsca, gdzie przez 300 dni w roku jest młga albo tajfun. 

Studenci na wyspie Russkij, jeśli nie chce  im się jechać do miasta, piją piwo na betonowych umocnieniach.
Najstarszy beton w Rosji. AD 1901...

Turystów na wyspie nie spotkałam, jeśli nie liczyć plażowiczów. Ale podobno bywają. Podobno mogą sobie wynająć przewodnika. Założyć mocne buty i zabrać latarki. 
Trochę szkoda, że wracam... Trafiły mi się te nieliczne słoneczne dni....

czwartek, 19 września 2013

Lodówka. 254.

Lodówka to najwyższe wzniesienie we Władywostoku. Wzgórza na końcu świata nazywają się "sopki", może dlatego, że są jakby "usypane". Jeszcze bliżej końca świata, na Kamczatce, sopki to nieduże wulkany (może dlatego, że "sapią?"). Te tutejsze nie są wulkanami, ale są w większości okrąglutkie, stożkowate i diabelnie strome. Lodówka zyskała swą nazwie dzięki twierdzy Władywostok - w ogóle całe miasto zawdzięcza twierdzy istnienie. 
Od samego początku bowiem "koniec świata" powstawał jako rosyjska forpoczta wojskowa na dalekim wschodzie (włady - wostok - władać wschodem), w doskonałym punkcie, nad bardzo wygodną zatoką Złoty Róg, w której natychmiast rozmieściło się całe mnóstwo portów: wojskowy, towarowy, rybacki, a w stosunkowo krótkim czasie również, khmm, pasażerski (Władywostok był dużym obozem przejściowym Gułagu). Potężne obwarowania broniły wschodnich rubieży Rosji i ZSRR, a obcokrajowcom wstęp był wzbroniony aż do 1991 roku, a na wyspę Russkij jeszcze dłużej.
Dziś widać, że miasto żyje z morza i (ledwie dysząc) z wojska. Wszystkie tutejsze zakłady związane są w ten czy inny sposób z  przemysłem obronnym. Złoty Róg i cieśnina Bosfor Wschodni wyglądają niemal jak Marszałkowska w godzinach szczytu: barki, doki, trałowce, okręty wojenne, łodzie podwodne, potężne promy, prywatne jachty, kutry, a nawet stuletnie żaglowce koegzystują tu zupełnie pokojowo. Rozładunek w portach trwa całodobowo, więc miasto nie śpi, całodobowo stojąc w korkach bez wyjątku prawostronnych aut. 
Śliczne mosty są wizytówką końca świata. Potrzebne były z całą pewnością, pytanie, czy koszt nie był przypadkiem zbyt wysoki... no cóż, za to ten na wyspę Russkij może wytrzymać trzęsienie ziemi o magnitudzie 8,1 i najsilniejsze tajfuny. Jednak kiedy bardzo wieje, most jest zamykany - żeby aut z niego nie zdmuchnęło.

A o tym, skąd się wzięła nazwa Lodówka będzie jutro.


środa, 18 września 2013

Koniec świata. 255.

Jestem jakieś 11 tysięcy kilometrów od Warszawy. Na końcu świata.
Władywostok jest, jak na koniec świata, bardzo cywilizowany. Stosunkowo niedaleko mam linię zmiany daty (różnica czasu z Warszawą to 9 godzin, z UTC - 11), a czuję się nieomal jak w Londynie, z zachowaniem proporcji. Jak na rosyjskie zadupie - ledwie 600 tys. mieszkańców - Władywostok robi wrażenie metropolii, zwłaszcza po potężnym ubiegłorocznym remoncie na szczyt APEC. Przepiękne kupieckie centrum, pełne sympatycznych secesyjnych kamienic, nigdzie nie widać drewnianych budynków, tak charakterystycznych dla Syberii. Niziutki, śliczny deptak z fontannami. Zadbane nadbrzeże z plażami miejskimi, we wrześniu jeszcze pełnymi kąpiących się. Centra handlowe ze sklepami światowych marek, jest nawet białoruska Milavitsa, bieliźniany potentat Europy Wschodniej. Wszechobecne korki. 
Władywostok często porównywany jest do San Francisco, ze względu na ukształtowanie terenu. Wszędzie jest pod górkę :) Albo z górki. Leży, jak San Francisco, nad wodą, złotą z nazwy, należącą do Pacyfiku. Mają tu, zupełnie jak w San Francisco, tramwaj linowy. Mają też, zupełnie jak w San Francisco, mosty pylonowe - ten przez zatokę Złoty Róg stanowi dominantę centrum, ten na wyspę Russkij jest najdłuższy na świecie.

A z czym się nam Władywostok najbardziej kojarzy - to przecież początek (albo koniec) kolei Transsyberyskiej! Dworzec we Władywostoku nie jest bardzo duży, przypomina Jarosławski dworzec w Moskwie, na drugim końcu najsłynniejszej magistrali kolejowej. Przejście nad torami łączy plac dworcowy z portem pasażerskim, skąd można popłynąć promem do Japonii czy Korei. Turystów jednak zdecydowanie mniej, niż w takim, przykładowo, Irkucku - większość wybiera jednak odgałęzienie Transsibu do Pekinu...

Czuję się dziwnie, ale jetlag jest mniej dotkliwy, niż myślałam. 9-godzinny lot też nie był taki straszny, miałam indywidualne centrum rozrywki, zaopatrzone w gry, seriale i szeroki wybór filmów, a także kilkanaście kanałów muzycznych. Zobaczymy, jak będzie w drugą stronę...



sobota, 14 września 2013

Królestwo Bajki. 259.

Bajki, baśni i wszystkich innych gatunków literackich też.
Jako że trafiłam do komitetu rodzicielskiego w klasie Młodej, musiałam udać się do księgarni i nabyć prezenty na urodziny dla wszystkich dzieci. Udałam się do największej - Moskiewskiego Domu Książki na Nowym Arbacie. Jeszcze więcej książek w jednym miejscu w Rosji jest tylko w Olimpijskim - setki stoisk z literaturą wszelaką, z antykwarialną włącznie.
Nie chciałam setek stoisk, wystarczyło mi 4500 m2, na których upchano 250 000 pozycji. Regały stoją ciasno jak w nowym BUWie, i jak w BUWie gdzieniegdzie ukryte są stoliki, tylko zamiast studentów siedzą tam sprzedawcy-informatorzy, albo można sprawdzić coś samemu w komputerze. Sprzedawcy niektórzy pracują od 1968 roku, kiedy otworzono Najważniejszą Księgarnię - a skoro była najważniejsza, to zatrudniano tu wybitnych fachowców. Teraz przekazują swoje doświadczenie młodszym kolegom.
Nie ma tu - jak w Empiku czy Traffiku, wyrzuconym z Brackiej - miejsca, żeby usiąść i poczytać. Jest kawiarnia i rodzaj lektorium, służące do wieczorów autorskich, ale nie zabiera się tam raczej książek. Wyjątek stanowi tylko dział literatury dziecięcej - kolorowe Mamuty znaleźć można przy każdym regale. Wcale się nie dziwię, bo można tam utknąć na dobre....
A jak pięknie urządzono wyspy reklamowe... z lisem i sroką, z Maszą i niedźwiedziem, i jeszcze z kimś.
A jakie piękne są wydania! Tę samą książkę można kupić za 100 rubli albo za 1000, przy czym ta za sto wcale nie będzie byle jaka - niezły papier, ładne ilustracje, twarda oprawa. Są też takie - te stoją w przeszklonych szafach i podaje je sprzedawca - które przegląda się w rękawiczkach, dołączanych zresztą do woluminów po nabyciu...

W MDK nie widać kryzysu czytelnictwa. Nadal ludzie potrafią wydać wszystkie pieniądze, które mają przy sobie, na literaturę. Różnistą. Dziś największy ruch był w dziale z nutami - szkoły muzyczne ogłosiły spisy podręczników. Sporo było takich jak ja - z hurtowymi zakupami klasowymi. Co prawda skończyły się czasy, kiedy księgarze byli doskonale ustawieni i dostawali bilety na wszystkie premiery w zamian za ostatni tomik Mandelsztama, kupić można bez problemu wszystko - również przez internet (i MDK ma swój sklep wysyłkowy, idzie z duchem czasu), ale i tak przychodzą tu tłumy.

Z innych kulltowych księgarni warto wymienić "Moskwę" na Twierskiej - czynna jest do 1 w nocy, czy też BiblioGlobus w pobliżu Łubianki - też bardziej przypominający ciasną bibliotekę, niż punkt sprzedaży. Do modnej sieciowej Republiki przychodzi się raczej po gadżety i albumy. Ale MDK rządzi.

sobota, 7 września 2013

Hipsterski spektakl. 266.

Dostałam po znajomości zaproszenie na przedstawienie. Białoruskiego autora. W moskiewskim teatrze. Wyreżyserowane przez Wojtka Urbańskiego. Założyłam sukienkę i obcasy i udałam się w okolice Patriarszych, do "Praktyki". Teatr ma charakterystyczną bramę, więc zupełnie pewnie w nią weszłam, żeby... poczuć się co najmniej "overdressed" po drugiej stronie.
Do spektaklu było jeszcze trochę czasu, więc na podwórzu kręciło się sporo ludzi. Ktoś zaparkował w różowym stojaku fioletową holenderkę, ktoś inny wyjął ze swojego roweru siodełko, żeby zostawić je w szatni. Do dziewczyny w niebieskiej tiulowej spódniczce, getrach i szarym swetrze o wielkich oczkach podszedł gość w koszulce z Papą Smurfem i czerwonym bezrękawniku narciarskim, i szarej gładkiej czapce. Miał lansiarki pasek do cynobrowych spodni. Inni ubrani byli może mniej kolorowo, ale zdecydowanie niestandardowo. Olbrzymie wrażenie zrobiły na mnie piaskowe buty za kolano, zrobione z czegoś mięciutkiego i na płaskim obcasie.
W teatralnym bufecie, wykończonym hipernowoczesnym drewnem, wyeksponowano ceglane fundamenty budynku. Obowiązywał tam nietypowy dla Moskwy zwyczaj odnoszenia po sobie naczyń... nie było też dzwonków, na widownię zaprosiła nas pani.
Dekoracji też właściwie nie było, tylko trzy ekrany, robiące wspólnie za telewizor, przed którymi stała ławka. Po chwili na ławce usiadło dwóch facetów, którzy rozmawiali, patrząc przed siebie, leciutko nad linią wzroku widzów... po chwili zorientowałam się, że na "telewizorze" też są gadający ze sobą faceci, i ci na ławce właściwie podkładają tylko głos. A może nie tylko podkładają... 
Aktorzy byli świetni, bardzo naturalni, nie grali, tylko wcielali się w swoją postać, byli swoją postacią, czyli młodymi i bardzo młodymi ludźmi, których można by chyba nazwać blokersami. Blokersi palą trawkę, wynoszą z domu złote łańcuszki po babci, żeby sobie zajarać, wyrywają panienki (albo może opowiadają tylko historie o wyrywaniu panienek?), tworzą muzykę elektroniczną i... i nic z tego nie wynika. Ot, tak, nic nie wynika. Stracone pokolenie?
Chyba polecam. Teatr Praktyka, Krasnaja Ptica.

czwartek, 5 września 2013

Noż... zirytowałam się. 268.

Pewnego wrześniowego dnia parę lat temu na moje zajęcia w klasie maturalnej wkroczyła Pani Dyrektor. Podyktowała nowy plan lekcji 3c, pożegnała się i wyszła. Z planu wynikało, że 3c ma w piątek siedem godzin, z czego środkowe trzy to... w-f. Cały tygodniowy przydział w-fu.
"Noż urrrrwa mać!" - usłyszałam z ostatniej ławki wśród idealnej ciszy. Rozumiałam człowieka, ale było się pedagogiem, trzeba było reagować.
"Chciałeś powiedzieć, że jesteś lekko poirytowany?" - zasugerowałam.
"Tak, Pani Profesor, przepraszam, to właśnie chciałem powiedzieć" - odpowiedział winowajca. 

Jestem więc lekko poirytowana.
Wczoraj dzieci w szkole Młodej miały lekcje na temat wydarzeń w Biesłanie. "Masza się popłakała" - relacjonowała córka - "a wtedy też były wybory, wiesz?". O wyborach nie wiedziałam, przyjęłam do wiadomości. "I my dlatego nie idziemy do szkoły jutro i w poniedziałek, żeby nie było zamachów w związku z wyborami." - wydedukowała latorośl (ja tam zawsze myślałam, że po prostu potrzebują wiecej czasu niż w PL na przygotowanie lokalu wyborczego). Młoda ma patologicznie podwyższony poziom lęku, więc dziś rano do placówki edukacyjnej podążała z pewną niechęcią.
I słusznie.
Albowiem ponieważ placówka edukacyjna nie wymyśliła nic lepszego, jak przeprowadzić dzisiaj próbny alarm przeciwpożarowy. Dzieci pobiły wszelkie rekordy: rok temu zebranie się na boisku zajęło im 4,5 minuty, w tym roku poprawili wynik o 2 minuty. Nie ma to jak sugestywne przedstawienie zagrożenia...
Tylko Młoda drżała jak osika przez cały czas ewakuacji, Masza znowu się popłakała, i nawet klasowy zabijaka Grisza miał łzy w oczach. 

Ja im, urwał, pokażę alarmy przeciwpożarowe!



wtorek, 3 września 2013

Pan Tadeusz. 270.

Wczoraj dowiedziałam się z internetu, że "Pan Tadeusz" wylatuje z gimnazjalnego spisu lektur. Mam bardzo dużo innych rozrywek ostatnio, a zanim moje dziecko do gimnazjum dojdzie, to pewnie jeszcze kilka razy kanon się zmieni, więc nie chciało mi się wyrabiać zdania na ten temat.
Obrazek z internetu
Zafascynowana za to słuchałam opowieści świeżej ekspatki o tym, jak jej dwunastolatek, od tygodnia w Rosji, spędził pierwszy dzień w szkole. To, że został otoczony życzliwą opieką kolegów z klasy to, być może, specyfika społeczności, do której trafił. Rzecz miła, ale nie nadzwyczajna. Ale sąsiad z ławki postanowił nowego podciągnąć z rosyjskiego. Myślicie, że pokazał mu napisy w toalecie? Hehehe.

Narysował drzewo: смотри, брат, дуб.
Narysował łańcuch: цепь! Jako że talentu plastycznego mu brakowało, wytłumaczył na palcach.
Narysował kota. 

"Jest nad zatoką dąb zielony, na dębie złoty łańcuch lśni....", wyrecytował, w ojczystym języku, rzecz jasna.
Пушкин. Понял?

Jakoś nie wyobrażam sobie, żeby polski gimnazjalista, nawet znający "Inwokację" na pamięć, wpadł na pomysł uczenia kolegi polszczyzny na przykładach z klasyki literatury...

poniedziałek, 2 września 2013

Blogerzy ze świata. 271.

Zaszczyt mnie kopnął i zaproszono mnie do współtworzenia kaganka oświaty. Może przez czas jakiś poniosę ten kaganek, chociaż nie bardzo wiem, jak się prowadzi dwa blogi na ten sam temat jednocześnie. 
Ja będę pisać o tym, że Rosja nie jest tak straszna, jak ją co poniektórzy malują (prawda, że nie jest? pozdrowienia dla Rzeszowa!), a inni polscy blogerzy ze świata napiszą o swoich krajach.
Bo tak się projekt nazywa: Blogerzy ze świata.

sobota, 31 sierpnia 2013

А просто летний дождь прошел... 273.

Odkąd Młoda chodzi do szkoły (wcześniej nie odnotowywałam tego po prostu), końcówka sierpnia wygląda w Moskwie tak samo. Leje. Jak z cebra. Żeby nie było smutno żegnać się z wakacjami.
Ale zanim zaczęło lać, wybrałyśmy się na spacer, coby w domu nie kisnąć. Na pl. Czerwony, bo z okazji festiwalu orkiestr wojskowych "Spasskaja Basznia" odbywały się tam też imprezy dla dzieci, m.in. koncerty dziecięcych orkiestr i pokazy woltyżerki. Ponieważ poszłyśmy tam po lekcjach w polskiej szkole, było już dosyć późno, więc zakończenie pokazów przyjęłyśmy z niedosytem. Postanowiłyśmy przedłużyć sobie wyjście o spacer do domu - po drodze zahaczyłyśmy o kilka placów zabaw, sklep z nutami i Patriarsze.

Babcia nie zauważyła znaku "zakaz rozmów z nieznajomymi", ale zauważyła biały namiot z nagłośnieniem, przy którym było sporo osób i zaczynało dziać się coś ciekawego. Okazało się, że to cykl wykładów o Mistrzu i Małgorzacie, który zaczynał się właśnie od zdania, że nie należy rozmawiać z nieznajomymi :) Robiło się chłodno, z nieba zaczynało coś siąpić, a ludzie podchodzili i podchodzili.

Zachmurzyło się zupełnie, świat stał się szary, chmury otuliły okoliczne budynki, w zagięciach spodni pomnika Kryłowa zaczęła zbierać się woda, pod namiotem rozpełzała się kałuża - a ludzie podchodzili. Przestali się mieścić pod altaną, rozkładali kolorowe parasolki - zielone i żółte, i niebieskie, i pomarańczowe, w chińskie maziaje i eleganckie - i słuchali. Wieczorem posłuchają jeszcze koncertu jazzowego w tym samym miejscu, ale my już musiałyśmy iść - Młoda była zmęczona.
zdjecie z sieci
Okazało się, że jej stopa w ciągu tygodnia urosła. Buty i tak były całkowicie przemoczone, Młoda radośnie więc je zdjęła i przez dobre 20 minut maszerowała boso przez jesienne już potoki, spływające ulicami. Mam nadzieję, że kubek kakao podany do gorącej kąpieli pozwoli jej jednak przywitać się w poniedziałek z rosyjską klasą :)

wtorek, 27 sierpnia 2013

Telenowela. 277.

Wprowadziły się na nasze podwórko nowe dzieci. Obserwujemy z rodzicami z pewnym rozbawieniem , ale i z troską, sceny rodem z brazylijskich seriali. Miłość, zazdrość, zdrada, gniew, łzy i olbrzymie natężenie emocji... Młoda, jako jedyna, choć nietypowa, dziewczynka w całej bandzie jest jako ta femme fatale, tabuny 8-latków za nią biegają, i ona nie wie do końca, czy jest kumplem, czy dziewczyną, i co jest lepsze? Do rozlewu krwi (jeszcze) nie doszło.

Wróciła Babcia, i z trudem wypracowane 1500 kcal dziennie idzie się kochać. "Ale to trzeba zjeść, bo się zepsuje", "ale zobacz, jakie pyszne... z musztardką... uhmmmm, jak pachnie", i jeszcze uroczystości rodzinne i goście i ciasto drożdżowe i tort czekoladowy i... A Babcia też podobno się odchudza...

Mundurek kupiony, ostatniego lekarza zaliczę jutro (a raczej już dziś) rano, zeszyty obłożone. Młoda zastanawia się, czy woli tańce, czy zapasy, czy może jedno i drugie, i jak to połączyć ze szkołą muzyczną. Podręczniki do polskiej szkoły dotarły do adresata w Warszawie, szukamy transportu do Moskwy. Już w sobotę, sialalalala, już w sobotę witaj, kieracie! 

Młoda się cieszy. Ja trochę mniej. Albo dużo mniej. A raczej wcale się nie cieszę. Jak to jest, przecież to nie ja chodzę do tych wszystkich szkół?

piątek, 23 sierpnia 2013

Lodufka. 281.

"Pszepraszam" było słodkie, zabawne i dopuszczalne. W kartkach z wakacji był jeden, dwa błędy ortograficzne.

Ale dziś dostałam od córki maila tej treści: Lodufka niehce sie zamknoc zostawie jol otfartil
Ja rozumiem, że pisała to na telefonie i było trudno trafiać w klawisze i tak dalej. Aaaaaa! Kiedy się zaczyna polska szkoła? Poproszę polonistkę o liczne prace domowe, moje dziecko jest w IV!!! klasie!!!

Ratunku!


środa, 21 sierpnia 2013

283.

Powoli, powolutku zaczynam wywozić rzeczy, których przez ponad cztery lata trochę się nazbierało. Ale mi jakoś nie wychodzi.
Na urlop wyjeżdżałam z wielką walizą, której nie mogłam oderwać od ziemi. 
Wróciłam też z wielką walizą, której nie mogłam oderwać od ziemi...

Znajomy jedzie do Polski samochodem. Załadowałam 9 wielkich kartonów. Myślicie, że coś widać? Myślicie, że czegoś ubyło? Akurat. A w aucie nie ma już więcej miejsca. A to tylko książki, jakieś planszówki, trochę farb do szkła czy innej porcelany, puzzle, 1/3 posiadanego lego, maszyna do chleba, mój domek dla lalek - to, bez czego można się zupełnie spokojnie obejść przez dłuższy czas. To, czego braku NAWET NIE ZAUWAŻĘ.

Yyyy... to może nie należało tego pakować do kartonów, tylko na śmietnik?

Przy czym rozstawianie - nawet czasowe - z książkami było bardzo bolesne. Nie dlatego, że muszę je ciągle czytać, do tego mam czytnik, jakąś ulubioną pozycję zawsze można nań wrzucić. Dlatego, że dom natychmiast zrobił się dziwnie pusty i jakiś taki... hotelowy. Przestaje powoli być domem, zaczyna tym, czym jest naprawdę - służbowym mieszkaniem.

Nie wyobrażam sobie pakowania naczyń, garów, mikrofali, ubrań, rolek, nart, durnostojek własnej roboty, obrazków, nie wyobrażam sobie, jak ja to załaduję do jakiegokolwiek środka transportu, a co gorsza - nie wyobrażam sobie, jak ja to wstawię do mojego warszawskiego mieszkania, które przecież nie jest puste. I, khm, khm, obawiam się, że nie ma tam więcej miejsca na książki, bo regał dokupiony rok temu już się zapełnił... W tę stronę jechałam osobowym samochodem zapakowanym po dach, a wiozłam też rower Młodej. W tamtą... absolutnie się nie zmieszczę.

A te cholery (książki znaczy), jak je znam, najpóźniej w ciągu pół roku znów zapełnią mi wszystkie półki w służbowym mieszkaniu i trzeba je będzie pakować do wielkich kartonów i wywozić do Warszawy. I skąd one się biorą?

środa, 14 sierpnia 2013

Nie jestes moim pszyjacielem... 290.

"Nie jestem twoim pszyjacielem, tylko gilem, ktury ci wisi u nosa, dlatego zrywam z toba wszelkie stosunki!
- list tej treści został mi wręczony po śniadaniu z prośbą o przekazanie córce. Młoda przeczytała i z uznaniem stwiedziła: "Inteligentne dziecko". Nabazgrawszy na tej samej kartce "Pszepraszam" pobiegła z propozycja zabawy. Rozbudowane przesłania, przekazywane przez posłów, otrzymywała jeszcze kilka razy, zawsze miałam po nich święty spokój na 2-3 godziny.

To ten wspaniały wiek, kiedy wycieczka rowerowa z rodzicami, kopanie wielkiego grajdoła z matka czy wypad do miasteczka są jeszcze bardzo atrakcyjne, a jednocześnie rzeczeni rodzice wszystkich stron podwórkowych przymierzy mogą wieczorem z rozkoszą zagłębić się w lekturze ulubionej książki, czy też całkiem zamknąć pokój na klucz... grunt, żeby nie pokazywać się latoroślom na oczy, bo zaraz będą wnioski o okulary, polar, piłkę, łopatkę, ależ to tak wspaniale wskoczyć do basenu przy temperaturze 15 stopni...

NB nie rozumiem, na co komu "murowana pogoda" nad południowym morzem. Spędzam nad Bałtykiem kolejne wakacje i pogoda jest zawsze taka jak trzeba. Parę dni plażowania, trochę wycieczek, trochę słodkiego lenistwa i spania do południa pod szum deszczu. Bywałam w czerwcu, lipcu, sierpniu i wrześniu, pod namiotem i w luksusowym pensjonacie - zawsze mam idealne wakacje. A może to nie od pogody zależy?

środa, 7 sierpnia 2013

Moskiewskie wakacje i Woody Allen. 297.

Pięć lat temu, w ostatnich miesiącach przed wyjazdem, zabrałam jedną z klas, które uczyłam, na film "Vicky Christina Barcelona". Odebrałam go wtedy jako przepowiednię - oto czeka na mnie przygoda, warto się jej poddać, warto żyć chwilą i cieszyć się chwilą.
Niedawno przypomniało mi się, że mogę chodzić na filmy dla dorosłych, i poszłam na "Rzymskie wakacje".
I zrobiło mi się bardzo, bardzo, bardzo smutno.
Moja moskiewska przygoda zaczęła się od Allena i Allenem się powoli kończy. A "Rzymskie wakacje" są o tym, że... że każde wakacje, każda przygoda i cieszenie się chwilą... się kończą. Że możemy czuć przesyt spełnienia i że... dobrze jest wrócić do rzeczywistości.

Boję się powrotu.
Ogłoszenie "szukam pracy" niedługo tu powieszę.
Właściwie już wieszam :) CV mogę wysłać mailem.

sobota, 3 sierpnia 2013

Rzecz o wyższości centrum fitness Jump nad.... 300.

Na moim nowym ulubionym blogu, którego nie mogę komentować, bo nie mogę się zalogować :) jest notka o centrum fitness, którą ja miałam popełnić. Tylko w drugą stronę.
A dzisiejsza notka miała się nazywać "ale jak to", i nie tylko o fitnessie prawić.
Moja karta członkowska do klubu sportowego kosztowała mnie co prawda ok. 600 euro, ale za to za 14 miesięcy i z możliwością "zamrożenia" na trzy miechy. Klub nie jest całodobowy, działa od 7 do 24, wodę w basenie wymieniają w całości raz na pół roku i robią to szybko :) Aquaaerobik jest 5 razy dziennie (rano, "w obiad" i wieczorem), "damskie" zajęcia siłowe i aerobowe 8 razy, dodatkowo płatne są tylko specjalne zajęcia "Zdrowe plecy". Ale nie chciałam robić tu reklamy mojemu centrum fitness.
Jak wiecie, ja intensywnie pracuję nad figurą. A że właśnie się zaczął mój urlop i jestem w kraju nad Wisłą, to postanowiłam znaleźć siłkę nad Wisłą właśnie. W okolicy jest sporo, w większości to atlasy w blokowych piwnicach, ale są też takie z zumbą i stepem. Najbogatszą ofertę ma klub oferujący aż 2 (dwa) zajęcia w ciągu dnia, obydwa wieczorem, kiedy ja uprawiam życie towarzyskie. Tygodniowy karnet na te dwa zajęcia kosztuje 120 pln. Basenu ani sauny nie mają, trzeba pokopytkować do lokalnego OSiRu, który - tadam - miał aquaaerobik! Tylko w lipcu. Dwa razy w tygodniu.

Ale jak to? - miauknęłam żałośnie, patrząc na stronę OSiRu...

Ale jak to? - wychrypiałam dziś rano, kiedy okazało się, że lek, który powinnam mieć zawsze przy sobie, został w pracowej torebce, która jest 1200 km stąd. W Polsce jest na receptę, uważam, że słusznie, poszłam więc zwiedzać liczne ZOZy i NZOZy w mojej dzielnicy. Jednakowoż w stolicy 38-milionowego kraju pomoc lekarską, nawet jeśli było się gotowym za nią zapłacić, można uzyskać w sobotę tylko w NiŚPL, odstawszy po głupią receptę parę godzin. Na szczęście pani w aptece zlitowała się nad moim charkotem i stwierdziła, że "bez leku ratującego" zostawić mnie nie może, bo jej się przy okienku uduszę.

Ale jak to? - zdziwiłam się, widząc potężną kłódkę na drzwiach mojego ulubionego sklepu dla uświadomionych nosicielek staników. W Moskwie można kupić Panache i Freya, ale ceny mają koszmarne, poza tym nigdy nie chciało mi się ich tam szukać, poza tym wolę polskie. Zamierzałam nabyć nową bieliznę wczesnym popołudniem, zupełnie zapominając, że punkty handlowo-usługowe są w soboty czynne do 14, i jutro też będzie zamknięte...

Ale jak to... - westchnę pewnie, nie znalazłszy w nocy w lodówce kefiru i zrozumiawszy, że do stacji benzynowej nawet na rowerze (procenty) nie dojadę, a w promieniu 5 km nie ma więcej sklepów całodobowych...

Ale jak to...

piątek, 2 sierpnia 2013

Redbull doda ci skrzydeł. 301.

W ubiegłą niedzielę odbył się w Moskwie Redbull Flugtag. Prowadzący z trybuny wykrzykiwał, że na plaży w Strogino zgromadziło się sto tysięcy ludzi... nie wiem, czy aż tyle, ale było ich dużo. W atmosferze radosnego pikniku.
Od metra na plażę prowadziły strzałki (i grupki ludzi, podążających w tamtą stronę), co było bardzo miłe, bo poraz pierwszy byłam w Strogino. To jest takie duuuuże osiedle po drugiej strony rzeki, nad którą jeździmy do Srebrnego Boru :). Przy wejściu stały bramki i trzeba było pokazać zawartość torebki, co dawało złudne poczucie bezpieczeństwa, a przed metalowym płotem co dziesięć metrów stał policjant. Było kilka (dosłownie kilka, ale bez dzikich kolejek) budek z jedzeniem i straganów z latającymi rzeczami, była "szkoła pilotów" dla dzieci, w której konstruowały samoloty z kartonu, do których można było wsiąść i "polatać" po torze przeszkód. Gęsto rozstawiono równe rzędy tojtojek. 
"Dużo ludzi" zbierało po sobie śmieci. Co więcej, "dużo ludzi" zbierało po sobie pety. I nikt wśród "dużo ludzi" nie był pod wływem. Zupełnie inaczej, niż podczas imprez masowych, w których zdarzało mi się brać udział w PL. Gdyby jeszcze "dużo ludzi" gremialnie rzuciło palenie, byłabym w siódmym niebie.

Z plaży widać było podest, z którego redbullowe aparaty spadały do wody, a 45-sekundowe skecze drużyn można było obserwować na telebimach. Najbardziej wszystkich rozbawiła (i wygrała) drużyna, której "samolot" wyglądał jak skrzyżowanie Leningradki i MKADu, a kartonowy mer Sobianin nie wpuszczał na MKAD ciężarówki. MKAD przeleciał chyba 7 metrów, więc daleko mu było do międzynarodowych rekordów Flugtagu, ale przecież nie o latanie Redbullowi chodzi :)

Spodobało mi się tam.

środa, 31 lipca 2013

Zagubiony tramwaj. 303.

Po czterech latach zwiedzania Moskwy dość trudno mi już znaleźć wycieczki, na których dowiem się czegoś zupełnie nowego. Szukanie duchów to była tylko przykrywka do obejrzenia znanych obiektów w nowym anturażu (przy czym dla kogoś, kto śledził po nocy Mistrza i Małgorzatę, anturaż nie był nowy). Jest wycieczka "Legendy stalinskich wysotek", ale że mnie wysotki (pałace kultury) zawsze fascynowały, potrafię odpowiedzieć na większość pytań zadanych w reklamie (skąd śledzono ambasadę amerykańską, gdzie mieszkała Galina Ułanowa, ha! do jednej wysotki nawet wejdziemy! - byłam w trzech czy czterech...) - tak jest zresztą ze zdecydowaną większością propozycji nawet "niezwykłych" wycieczek po Moskwie.

Dlatego zdecydowałam się na zwiedzanie dzielnicowe. Jest taki projekt http://seeandgo.ru/, prowadzi go mieszkanka Taganki, i Tagance właśnie poświęcona jest połowa historii, o których opowiada. A "Zagubiony tramwaj" to jej powrót do lat dziecinnych, kiedy wsiadała na przystanku w jednym świecie, a wysiadała u dziadków w zupełnie innym (Lefortowo), i widziała, jak się ten świat po drodze zmienia. Jako że doskonale rozumiałam jej motywację, to bardzo mi się ta nieuporządkowana podróż spodobała.

Widziałam więc na żywo pomnik "robotnika z komórką", o którym kiedyś dawno pisałam. Przypomniałam sobie historię tramwajów moskiewskich. Pochodziłam po terenie dworca Niżegorodzkiego, drugiego w Moskwie, który istniał jeszcze w latach pięćdziesiątych i stała na nim na stałe salonka Stalina. Dworzec miał być na przedmieściach, bo służył głównie kupcom wybierającym się na słynny niżegorodzki jarmark, oczywiście z towarem, i bardzo szybko stał się dworcem towarowym. Budynek miał drewniany, bardziej niż skromny, i po wojnie stację zlikwidowano, a na jej miejscu wybudowano osiedle. Osiedle z mnóstwem zieleni, parkingów i placów zabaw. Na cholerę komu parkingi w połowie ubiegłego stulecia, zapytacie? Zwłaszcza, że profesjonalny garaż dla czajek i wołg stanął zupełnie blisko (te czajki i wołgi, i fordy i mercedesy i cadillaki, i warszawy, i inne takie stoją w nim do tej pory jako eskponaty muzeum retrosamochodów). Ano, podobno nie można stawiać bloków/kamienic (stalinka to blok czy kamienica? z cegły jest...), bo pod ziemią są jakoweś schrony/składy/linie kolejowe, żeby z Kremla szybko do dworca się dostać...


Widziałam też jeden z nieliczynych "wiorstowych słupów", które się w Moskwie ostały. Słup taki był praprzodkiem słupków drogowych, które teraz stoją co sto metrów i wyznaczają skrajnię. Wtedy stały co wiorstę (ok. kilometr), były odpowiednio wyższe, żeby było je widać "od wiorsty do wiorsty". Słup - bez iglicy, która się nie zachowała - stoi przy szosse Entuzjastow (fantastyczna nazwa dla drogi, którą skazańcy podążali na Sybir), na placu Rogożskiej zastawy, i informuje, że od Moskwy przeszło się już dwie wiorsty. Z toponimiką są tu pewne problemy, bo stacje metra w tym miejscu to "Plac Ilicza" (odpowiedni pomnik, jeden z dwóch bodajże w Moskwie naziemnych, stoi na skwerze) i "Rzymska", a stacja kolejowa nazywa się "Sierp i Młot", od olbrzymiej huty, po której dziś zostały tylko opuszczone tereny przemysłowe. A wszak powstała ta huta pod koniec XIX wieku i były w niej pierwsze piece martenowskie w Rosji... NB, założyciel pochowany jest, zdaje się, na cmentarzu, o którym wczoraj pisałam. 

A później już było Lefortowo, dzielnica wojskowo-medyczna od czasów Piotra I. Z cudnymi, zagubionymi cerkiewkami z XVII wieku, z koszarami, z niepozornym "ściśle tajnym" instytutem aerodynamiki za drutem kolczastym i zupełnie niewidocznym więzieniem. Więzienie znane, może nie tak jak Butyrka, ale znane - a nawet lokalsi nie zawsze potrafią je wskazać. I jeszcze jest tam piękny park, którego już nie zdążyłam obejrzeć, i pod parkiem (żeby go nie niszczyć) śmiertelnie niebezpieczny tunel trasy przelotowej z jakimś wyjątkowo śliskim podobno asfaltem 

Między kolejnymi punktami programu przemieszczaliśmy się tramwajami. Zwyczajnymi, liniowymi. Idealnie pustymi w niedzielne popołudnie. W tym też był swoisty urok...

wtorek, 30 lipca 2013

Kuzniecki Most. 304.

To taka ulica jest w centrum Moskwy, zawsze bardzo lubiłam widok z... mostu właśnie, w górę. Gdzie tam most, ktoś spyta? Kiedyś był. Tam, gdzie jest skrzyżowanie Kuznieckiego i Nieglinnej, bo na miejscu ulicy Nieglinnej płynęła śmerdząca rzeczka Nieglinna. Most był dłuuuuugi, praktycznie od skrzyżowania z Pietrowką (na tym skrzyżowaniu stanął pierwszy sygnalizator świetlny w Rosji) aż do Domu Mody, w którym pracował Sława Zajcew (tam jest teraz inny sklep, z ciuchami, ale nie Sławy Zajcewa). Notabene, Dom Mody uznawany był za rzecz wartą odwiedzenia, również przez zagranicznych turystów, którzy uznawali go za "radziecki odpowiednik Diora". Bywało tam do pięciu pokazów dziennie, tam opracowywano modele dla ponad 300 fabryk odzieżowych w Rosji, szyto wdzianka dla prominentów, m.in. garnitury dla Breżniewa... Olbrzymie okna (bo budynek zaprojektowany był dla kupca futrzanego) doskonale nadawały się do wystawienia w nim manekinów...
Dior padł tu nieprzypadkowo, na Kuznieckim mieszkali głównie Francuzi i inni obcokrajowcy, zwłaszcza przed 1812 rokiem, i prawie wszyscy zajmowali się ubraniami. U modystek zostawiano fortuny, tutaj m.in. potwornie zadłużył się Puszkin, spełniając zachcianki swojej żony, na szczęście dla niej po jego śmierci car był tak łaskawy, że dług spłacił.
Jako że pieniądze wydawano tu błyskawicznie, oprócz butików były też banki. Jeden z bankierów na zagranicznej wystawie sejfów przyuważył dość znanego włamywacza, i zapytał go o zabezpieczenia. Rabuś machnął z politowaniem ręką, bankier zaczął więc kombinować, jakby tu zabezpieczyć pieniądze klientów. Przypomniała mu się Nieglinka i jej liczne dopływy, dokopał się więc w piwnicy do wody i urządził tam inżynierski majstersztyk. Depozyty składane były w wodoodopornym sejfie, który był zatapiany przy pomocy paru obrotów wajchy...
Banki są zresztą na tej ulicy do tej pory, np. Bank Moskwy ma tu swoją główną siedzibę. Obok zabytkowego budynku na rogu Rożdiestwienki widać stosunkowo nowoczesny biurowiec, i trzeba bardzo dokładnie się przyjrzeć, żeby zobaczyć, że parter i pierwsze piętro wybudowano w XIX wieku. Ale prawdziwego szoku doznaje się w podwórku. Bo w podwórku... stoi kolejny budynek biurowy. Białokamienny. XVII-wieczny. Nazywa się Twierskoje Podworie, ściany ma grube na pół metra i nie potrzebuje klimatyzacji...

Kuznieckij Most to stosunkowo krótka uliczka, w znacznej części zamieniona na deptak, ze stacją Velobike, ławeczkami i kwiatuszkami. Takich uliczek w stolicy jest kilkaset (choć tylko dla pieszych jest niewiele). I po każdej można przejść z przewodnikiem. I każda kamienica kryje jakąś ciekawostkę...

niedziela, 28 lipca 2013

Cmentarz Wwiedienski. 306.

W Moskwie ogląda się Lenina, a przy okazji Gagarina i pozostałych VIP przy Kremlowskim murze. Niektórzy idą do Wysockiego, wielbiciele nekropolii koniecznie odwiedzają cmentarz Nowodziewiczy, niektórzy - Doński, o ile o nim wiedzą. A kto wie, gdzie chowani byli znani obcokrajowcy-innowiercy?

Właśnie na cmentarzu Wwiedienskim, w okolicy Lefortowa. Fascynująca, swoją drogą, dzielnica, ale o tym kiedy indziej. A cmentarz przepiękny, zabytkowy, atmosferny. Tutaj spoczywa Lucien Olivier, autor sałatki, której w Polsce w ogóle nie podejrzewamy o posiadanie autora :) Tak, tak, to "nasza polska" sałatka warzywna z groszkiem i ogórkiem kiszonym i majonezem. Tutaj pochowano Einema i Heussa, twórców do dziś istniejącej słynnej fabryki czekolady (Einem - Krasnyj Oktiabr' - Objediniennyje Konditery). Ogrodzenie z kajdan ma grób dr. Haasa, "świętego doktora", filantropa, który walczył o lepsze warunki sanitarne dla więźniów. 

Wwiedienski bardzo podoba się gotom, którzy tu urządzają swoje zloty, zwłaszcza przy nie wiadomo już czyim nagrobku, zwanym przez nich "wampirką", a przez zwykłych ludzi - "domem na piasku". Goci swoje życzenia spisują na ścianach wampirki, a pozostali - na licznych maleńkich kapliczkach nadgrobnych. Czasami są to bardzo konkretne życzenia, typu: "Panie, spraw żebym została wysokopłatną aktorką Hollywood" - i, na wszelki wypadek, nr telefonu, gdyby Pan Bóg nie znał. 

Romantyczny to cmentarz. Może po takim przechadzała się Ania z Zielonego Wzgórza, kiedy była na uniwersytecie? Nie pamiętam :) Choć pewnie w Kanadzie nekropolie wyglądają inaczej. Ale warto tu przyjść. Klymaty, panie.



sobota, 27 lipca 2013

Hipermarket w przeddzień Wigilii. 307.

Hipermarket w przeddzień Wigilii to moja prywatna wizja piekła. Dziki tłum ludzi z wózkami załadowanymi po brzegi, macający pomidory z obłędem w oczach, rzucający się na mandarynki, jakby to głęboka komuna była, i wijące się ogonki do kas.

Czwartkowa wizyta w muzeum im. Puszkina mocno mi piekło przypominała.
Do Puszkina przywieźli prerafaelitów. Z Tate Modern i innych takich.
Miałabym prerafaelitów w poważaniu, bo o ich istnieniu dowiedziałam się z plakatu, gdyby nie koleżanka, historyczka sztuczna, która takiej okazji przepuścić nie mogła, zwłaszcza że oprócz "awangardy wiktoriańskiej" przywieziono także parę płócien Tycjana, i to takich, które podobno nigdy nie opuszczały swoich portów macierzystych.

W kolejce stałyśmy tylko 45 minut. Miała tylko jeden zakręt, w odróżnieniu od stojącej vis a vis kolejki do świątyni Chrystusa Zbawiciela, do którego z okazji 1025-lecia chrztu Rosji przywieziono relikwie krzyża św. Andrzeja Apostoła. Pątnicy zajmuowali kilka ulic w asyście karetek i policji...
Audioprzewodników wolnych nie było, ale nie cierpię audioprzewodników, a do żywych przewodników nie można się było dopchać. Jednocześnie oprowadzano z piętnaście grup, które niby nie były duże, ale każda próba ustawienia się grupy wokół obrazu ("dwie minuty" - przepraszała przewodniczka tych zwiedzających, którzy do grupy nie należeli) powodowała uruchomienie się dzwonka alarmowego, bo ktoś naruszył niewidzialną granicę przestrzeni osobistej obrazu, wyznaczonej przez ochronę. Jeśli malowidło nie było akurat zasłonięte przez grupę, z najwyższym trudem dało się przecisnąć do tabliczki z opisem dzieła...

A opisy były fascynujące. Szczególnie uderzyła mnie kolokacja "przeszywająco średniowieczna komoda". Genialne było zestawienie "upadkowy, mechanistyczny świat współczesny" z tabliczki i komentarz widza "ty, to jest podobne do Dota 2", a także dźwięczny głos dziewczęcia: "czujesz, cały wic polega na tym, że oni się odtwarzali dawno zapomniane rzemiosło i, czaisz klimat, własnymi rękami to robili" na tle natchnionej opowieści przewodniczki "в Греческом зале". Komu się nie chce linku oglądać - że przewodniczka naukowa, surowa i zasadnicza :)

Była wszakże ważna różnica między marketem i muzeum. Jak mi ktoś wlazł obcasem w stopę, to nie usłyszałam "gdzie się pchasz, krowo", tylko "pardon, mademoiselle". To było "pardon" po rosyjsku, bo podejrzewam, że Francuz nie nazwałby mnie jednak panienką :), o dźwięcznym "r" i okrągłym "o" nie wspominając...

Na Tycjana ludzie nie mieli już siły, zwłaszcza, że panie pilnujące ekspozycji przypominały, że wybiła dwudziesta pierwsza, i idźcie już, ludzie, do domów...

Wystawa czynna będzie do połowy września, ze względu na zainteresowanie w soboty też można ją zwiedzać do 21, i utworzono dodatkowe pory wycieczek "zbiorczych", czyli dla widzów indywidualnych, co by chcieli z żywym przewodnikiem...


piątek, 26 lipca 2013

Podejrzane życie - epilog. 308.

Gdzie ci mężczyźni? - zapytałam byłam tragicznie w poprzednim poście.

Mój osobisty mężczyzna wróci na rodziny łono we wrześniu. Tak twierdzi on i jego pracodawcy. Klękajcie, narody. Ponowne docieranie się po trzyletniej rozłące będzie fascynującym i... głośnym przeżyciem. Szczegółów będę oszczędzać (mój osobisty mężczyzna ceni sobie swoją prywatność), ale istnieje prawdopodobieństwo, że się pomordujemy :)

Zwłaszcza wobec moich niedawno odkrytych talentów do wstawiania gniazdek i przepychania rur... Buu, misiu, takie metalowe wypadło mi ze ściany i obrazek mi spadł...

czwartek, 25 lipca 2013

Podejrzane życie - rozwinięcie. 309.

W poprzednim odcinku pochyliłam się z troską nad nowymi formami życia w moim zlewie. Nie, nie wyglądało tak, jak na tamtym obrazku. Zdecydowanie nie wyglądało, i należało pozbyć się go definitywnie.

www.uni-max.com.pl
Nie tut to było, jak mawiają Rosjanie. Ja wiem, że mam starą instalację, ale ja nie wiem, dlaczego ona się zatyka dokładnie wtedy, kiedy mam pełny, nie cierpiący zwłoki zlew (a wy ciągle o jednym?). Westchąwszy ciężko, wyjęłam starożytne ustrojstwo do przepychania rur, zwinięte któremuś z sąsiadów na wieczne nieoddanie. Ustrojstwo okazało się bezsilne. Westchnęłam więc jeszcze ciężej i spojrzałam z niesmakiem na otaczający mnie Armageddon. Nie mogąc pozwolić, by którykolwiek z przedstawicieli męskiej siły był świadkiem mojego upadku (a hodowla nowych form zdecydowanie wskazuje na degrengoladę totalną), wydostałam z zakamarka pod szafką sprężynę kanalizacyjną. Monotonnie kręcąc korbką, chichotałam radośnie, przypominając sobie okoliczności, w jakich ją nabyłam.

Bo wiecie, do mojego bloku jest przypisany konserwator. I on zajmuje się m.in. przepychaniem zlewów blodnynkom. Ale obrażony jest chyba na mnie śmiertelnie od czasów, kiedy to parsknęłam śmiechem podczas wykładu na temat dbania o zlewowe BHP po jego pierwszej interwencji w mojej kuchni. Wyobraziłam sobie bowiem - wybaczcie szczegóły - jak starannie przepycham przedmioty damskiej higieny przez kratkę odpływową, albo wręcz wyjmuję rurę poniżej syfonu, żebym mogła je wrzucić do głównej rury. Bo pan prosił, żeby nie wrzucać tego typu rzeczy do... no właśnie. Do zlewu. Kuchennego. Z kratką w odpływie. Z sitkiem na okruszki. I jeszcze żeby nie wrzucać doń zawartości odkurzacza, włosów ze szczotki i takich tam...
Oburzony był santechnik bardzo, że się nabijam, musiałam więc kupić sobie sprężynę, coby na przyszłość nie zmywać patelni w umywalce.

NB wspomniana wyżej męska siła, która ze mną sąsiaduje, w zdecydowanej większości wygląda bardziej na siłę intelektualną, z którą można pogadać o literaturze staroangielskiej albo malarstwie barokowym, niż techniczną, nadającą się do wyrwanych gniazdek i zatkanych odpływów. Co prawda na widok klucza nr 10 w mych prosto od manicurzystki dłoniach odpędzają mnie od dzieciakowego roweru, ale kiedy oddalają się, dumnie prężąc pierś, szybciutko poprawiam ich niedoróbki...

Ech, gdzie ci mężczyźni...